Pokazywanie postów oznaczonych etykietą unsound. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą unsound. Pokaż wszystkie posty

7/29/2017

Unsound on Tour w Starym Browarze (21-22.11.2005)

Bardzo, ale naprawdę bardzo, w ogólności i w szczególe. Przede wszystkim bardzo dobrze, że Unsound wydostał się poza Kraków, dosyć już miałem tęsknego zerkania ku miastu smoka wawelskiego. W Poznaniu może nie wystąpiło jakieś multum artystów, ale byłoby bardzo głupio narzekać na tych, którzy zagrali. Bardzo miło, że takie tanie bilety i w zasadzie to aż dziw bierze, że przy cenie 10zł za dzień było tak mało ludzi.
Zwłaszcza dnia pierwszego, kiedy wystąpił Static i Kapital Band 1. Leichtmann grał pierwszy i zbudował bardzo przyjemny klimat. Piosenkowy, wpadający w ucho, wciągający. Gęsty ale przestrzenny. Jedyne na co bym narzekał to, że momentami zbyt chętnie łapał się tych przyjemnych „elementów” i aż zanadto na nich bazował. Mnie jakoś nie oczarował choć wśród publiki wyłapałem głosy niemalże zachwytu. Po krótkiej przerwie duet KB1 rozpoczął mozolne igraszki w dekonstrukcji jakiegokolwiek klimatu. Bardzo szybko rozwiał we mnie wspomnienie staticowego grania, by oczarować własną wizją. A było to odświeżające spojrzenie na elektroakustyczną improwizację. Muzyka skoncentrowana na drobiazgach a jednocześnie nie gubiąca perspektywy pozwalającej na trzymanie napięcia. Przede wszystkim bardzo bardzo duże wrażenie zrobiło na mnie działanie perkusisty Martina Brandlmayra. Od muśnięć do uderzania, od tarcia po skrzypienie. Grał bardzo czujnie, sprawność techniczna na poziomie nielicznych i w dodatku pomysłowość. I nie tanie sztuczki, ale myślenie służące czemuś. Niesamowitą paletę brzmień perkusji zawdzięczamy chyba też specyficznemu (jak to nazwać...czułemu?) jej nagłośnieniu. Nie tak dobre wrażenie zrobił na mnie drugi członek zespołu Nicholas Bussmann. Wrzucał różne elektroniczne dźwięki, zimne, szorstkie. Czasem zalatywało to żrącym noisem, choć momentami miałem wrażenie, że wymykało mu się to spod kontroli. Ale chyba nie ma co za bardzo dumać nad „składnikami” muzyki Kapital Band 1 osobno, gdyż jej siła tkwiła w interakcji muzyków.

Drugiego dnia Pole Live Band, w składzie Betke na elektronice, Leichtmann na perkusji i Zeitbloom na basie. Panowie pojawili się za sprzętami po bardzo długim (50 minut) oczekiwaniu liczniejszej niż dnia pierwszego publiki. Dźwiękowo weszli bardzo gładko, sunącym dubem. Na początku już przyznam się, że nie jestem znawcą twórczości Pole'a, ale tego się nie spodziewałem. Bardzo masywny sound całości, czasem zbyt „trzaskający”, może trochę zbyt głośna perkusja, która dominowała. No i nie bez znaczenia spokojny, pozostający nieco w cieniu (również dosłownie) basista. Widać było radość z gry, która udzieliła się też słuchaczom, zwłaszcza przy szybszych kawałkach. Dla mnie zaskoczeniem było, że nawet gdy pojawiały się bardziej „oczywiste” rytmy to nie brzmiały one banalnie. Również koneserem twórczości Pole'a nigdy nie byłem, ale to co zaprezentował wczoraj w zupełności mnie przekonało. Jedyny minus - długość występu, która łącznie z bisami nieznacznie przekroczyła czas opóźnienia. Wszystko jak już zasugerowałem na początku bardzo fajne. Dodatkowymi faktami umilającymi odbiór muzyki było darmowe piwo, brak dymu papierosowego, ładna scenografia, intrygujące oświetlenie. Oby jak najwięcej takich inicjatyw.

[relacja pierwotnie opublikowana na nowamuzyka.pl]

7/28/2017

Unsound on Tour across Borders w Toruniu (28-29.04.2007)


Tegoroczny Unsound został wyposażony w długą nazwę, ale to wydłużenie przybliża ideę tego objazdowego festiwalu. W kolejnych miastach zestaw występujących jest różny, jednak pomysł generalnie ten sam. Prezentowani są przede wszystkim artyści z krajów, w których UoTaB zagości: Czechy, Ukraina, Białoruś, Polska oraz, jak to festiwal ma w zwyczaju, wykonawcy z Niemiec. Organizatorzy nie zaprosili żadnych muzyków ze Słowacji, może nie znaleźli nikogo odpowiedniego?
Jak rozumiem, celem jest zaprezentowanie publiczności ciekawych zjawisk, które odbywają się zaraz za granicą, a nie na jakimś odległym, niemal mitycznym Zachodzie. Jest nadzieja, że festiwal zasiał ziarno, co w przyszłości przyniesie plon w postaci większego przepływu twórczości między krajami Europy Środkowo-Wschodniej.

W Toruniu oba dni rozpoczynały się od projekcji filmów w kinie Orzeł. Pierwszego dnia Tomas Köner zaprezentował swoją ścieżkę dźwiękową do „Golema” z 1920 w reżyserii Paula Wegenera (również odtwórcy roli tytułowej). Akcja filmu dzieje się w XVI wiecznej Pradze, słów kilka najogólniej o fabule: rabin odkrywa niebezpieczeństwo, które grozi jego społeczności, powołuje do życia Golema, który faktycznie wybawia Żydów z kłopotów, dochodzi jednak do komplikacji, bo wkrada się „czynnik ludzki” – miłość. Film jest pełen emocji, czy może raczej ekspresyjnych gestów, które je wyrażają. Obraz Wegenera już widziałem, muzykę Könera znałem śladowo (skądś miałem w głowie opinię, że jest to twórca o ustalonym profilu), zastanawiałem się, jak Niemiec poradzi sobie z nim poradzi. Moim zdaniem, jego ścieżka dźwiękowa nie pasowała do takiego żywego filmu. Oczywiście, były sceny, gdy sporadyczne, mocne, jakby podwodne dudnięcia z dodatkiem subtelnych, powolnych, szarych pasm, oddawały klimat (rabin wpatrujący się w gwiazdy, ożywianie Golema). Jednak w momentach wielu, zwłaszcza tych z rozdziału czwartego i piątego, gdy następują różne nieprzewidziane wypadki, muzyka zupełnie nie korespondowała z obrazem. Nie chodzi mi o to, że artysta miałby zmieniać swoją estetykę na potrzeby filmu (choć poczynił taką próbę: w scenie na zamku w tle wybrzmiewały jakby stłumione fanfary). Ale może mógłby wybrać sobie filmy innego rodzaju – coś z dokonań Oskara Fischingera albo lepiej Vikinga Eggelinga?

Drugiego dnia Hauschka zaprezentował się jako nowoczesny taper grając do „Wampira” (z roku 1932, reż. Carl Theodor Dreyer). Tu już o fabule mam mniej do powiedzenia po pierwsze dlatego, że z początku więcej uwagi poświęcałem muzykowi i jego intrygująco preparowanemu pianinu. Po drugie, bo przebieg akcji w ogóle odbiegał od normy, opierał się chyba na przywidzeniach, snach i wyobrażeniach głównego bohatera, które krążyły wokół tematu sugerowanego przez tytuł (ale bez transylwańskiego sztafażu). Hauschka przed projekcją mówił, że ma płyty na sprzedaż, że muzyka do filmu jest nieco bardziej mroczna niż jego główna twórczość, zachęcał też do zadawania pytań po seansie. Nagabnięty po projekcji opowiedział o przedmiotach służących mu do preparacji: nakrętki, kapsle, gruba taśma klejąca, e-bowy, kawałki gąbki, metalowa płytka, specjalne drewniane uchwyty. Żeby mieć łatwy dostęp do tych konstrukcji muzyk pozbył się z instrumentu drewnianej części znajdującej się nad klawiaturą. Jego zabiegi sprawiły, że nawet gdy zbliżał się do Tiersenowskich zagrywek, to brzmienie wzbogacały, rozszerzały (i lekko rozbijały) brzęczenia, bzyczenia, brzdąknięcia. W kilku momentach frazy powracały przepuszczone przez efekty. W pierwszych kilkunastu minutach filmu moją uwagę rozpraszały nieudolnie wyświetlane polskie napisy, z których na szczęście zrezygnowano. Oba filmy wyświetlane były z dvd, „Wampir” kilka razy wieszał się na chwilę (dobrze, że to nie przydarzyło się z „Golemem” bo Köner chyba by sobie nie poradził) ale Hauschka grał wtedy dużej jakiś fragment. Obraz i muzyka stworzyły kompletną całość, dając jeden z lepszych momentów festiwalu.

Sobotnie koncerty w NRD zaczęły się z ponad godzinnym opóźnieniem, bo artyści nie dotarli na czas. Jako pierwszy zagrał I/DEX, który nie figurował w rozpisce, ale jego opis był w ulotce, więc przypuszczam, że to on. Szkoda, że nikt nie zapowiadał, nie przedstawiał muzyków, ciekawe ile osób będzie wiedzieć, że to Białorusin, Vitaly Harmash, tak dobrze rozkręcił koncertowy wieczór. Całość była post-glitchowa, pewnie też post-technowa, trochę clicków i rozmazane, gęste partie ambientowe. Strumienie dźwięków podszyte nerwem, na szczęście bez topornych bitów, które tak potem męczyły mnie u An On Bast.

A pomiędzy Polką i I/DEXem swoim występem rozwaliły mnie Zavoloka i AGF. Z reguły chyba było tak, że Niemka wrzucała z laptopa jakąś konstrukcję, często technową, skoczną (mistrzowska z samplem „bitch”), nad którą Ukrainka się pastwiła: wykręcała, rozwarstwiała, rozbijała. AGF co jakiś czas nuciła krótkie frazy (a na bis był utwór z „Westernization Completed”), które doprawiała gestykulacją wywiedzioną zapewne z hip-hopu. To duo nie było jedynym, które zagrało głośno (za głośno jak na tę salę), ale według mnie tylko one zrobiły z tego użytek. Strzępki, fragmenty, wybrzmienia krążyły po sali, basy dawało się odczuć, a muzyka, choć co chwilę się zmieniała, porywała taneczną pulsacją, jednak była to nieoczywista taneczność.
Wspomniana An On Bast skłoniła do tańca więcej osób, ale mnie nie przekonała. Nawet, gdy któryś z kawałków brzmiał interesująco, to zdawał się ciągnąć w nieskończoność i nużył, bo niewiele się w nim działo.
Występujące potem składy dały duży krok w kierunku muzyki parkietowej. Electro (ale gdzie „egzystencjalność” jego, sugerowana w programie?) Czechów z MidiLidi mogło bawić naiwnymi melodyjkami i samplami z przemówień politycznych oraz zapałem wykonawców. Na koniec, zapewne dla podgrzania atmosfery, uderzyli w breakbeaty, co i tak było lepsze niż techno-party, które urządzili po nich Sieg Über Die Sonne i Junction SM.

Niedzielny wieczór w NRD zaczął się prawie o czasie i może to tłumaczy garstkę słuchaczy zebranych w sali, gdzie odbywały się koncerty. Tak czy inaczej, w czasie występu Materidouska, słuchacze znów mogli stać się również widzami, bo w tle wyświetlane były filmy. Czeski duet składał się mężczyzny za laptopem i wysuniętej na front wokalistki. Była ona ubrana w sukienkę baletnicy, uszatą, cętkowaną, futrzaną czapkę oraz maskę na oczy. Śpiewała, a jej głos był rozprzestrzeniany, na tle muzyki, która kiedy była ciężka mogła kojarzyć się z trip-hopem, a kiedy indziej były to średniej jakości pejzaże dźwiękowe. Najlepsze ze wszystkiego były projekcje, dużo czarno-białych animacji (trochę z Topora, trochę z Grandville’a), amatorskie filmiki, których główną bohaterką była figurka ubrana podobnie jak wokalistka. Momentami przyjemne, choć generalnie nudne.

Potem na scenie zainstalowali się Kotra oraz Zavoloka. Duet ten bazował na przetwarzaniu dźwięków granych na basie przez Fedorenkę. Miałem pewne oczekiwania związane z tym występem, ale nieco się zawiodłem. W pierwszej części było wiele rytmicznych partii, oczywiście sporo również dekonstrukcji. Potem przeważały elektroniczne brudy, zadrapania, szumy, chwilami tony proste. Stopniowo jednak muzyka zaczęła podążać donikąd. Odniosłem wrażenie, że Ukraińcy działają według zasady „a co by tu jeszcze dołożyć, czego jeszcze nie próbowaliśmy?”. Nie było między nimi komunikacji, tzn. nie za pomocą dźwięków, jakoś nie mogli się odnaleźć. W dodatku, podczas gdy w czasie występu z AGF kolejne utwory wytryskiwały, eksplodowały jedne z drugich, w niedzielę segmenty pojawiały się, były spokojnie wprowadzane, czasem Zavoloka wyciszała poprzednie. Nie wiem, ile duet grał, ale byłoby lepiej skrócił swój występ gdzieś o 1/3.

Jako następni zagrali Aabzu (projekt Szymczuka, Zeniala i Monoscope). Muzyka nie do końca mnie przekonała, choć niektóre utwory były ciekawe. Było trochę ciężkich, mrocznych uderzeń, parę momentów ambientowych, dużo click-houseowych lub tylko clickowych. Nie jestem specjalistą w stylach, w których operował zespół, ale wydaje mi się, że zarówno użyte składowe, jak i ich złożenie nie było niczym odkrywczym. Tzn. mamy takie czasy (ach ten postmodernizm), że wiele rzeczy zostało już przyswojonych i teraz pozostaje tylko manipulowanie nimi, bo wszystko do siebie pasuje, ale trzeba mieć jeszcze jakiś pomysł.
Bardzo odświeżająco po tych wszystkich elektronikach wypadł białoruski Rational Diet, który zagrał jako kwintet (gitara basowa, wiolonczela, skrzypce, klawisze, saksofon/fagot). Odwołujący się do poszukiwań rock in oposition (na bis utwór Univers Zero), bliski dokonaniom Volapük, zespół zagrał z pasją, humorem, coś co jawiło mi się jako rumcajsowata muzyka. Uznanie dla saksofonisty, który świszczał i piszczał jak należy. Dodatkowe brawa za intuicję i nierozciąganie koncertu.

Jeszcze jeden dobry pomysł, jaki mieli Białorusini, to przyjechanie z własnym dźwiękowcem, dzięki czemu ustawili wszystko w pięć minut. Dłużej kazali na siebie czekać muzycy Baaby – a to coś tam, a to odsłuchy, a to mikrofon od saksofonu nie działa. No ale w końcu zagrali, zamiast Mazolewskiego – Radosław Wróbel (choć znając poczucie humoru muzyków, to może tylko ksywa) na basie. Było już późno, byłem zmęczony, nasłuchałem się już Baaby, ale pierwsze utwory, podane na rockowo, były całkiem fajne. Potem zaczęło się robić coraz głośniej, czułem nacisk sekcji rytmicznej na klatce piersiowej, zaczęła mnie boleć głowa. Zespół upodobał sobie zawieszanie akcji, by uderzyć tutti „znienacka”, dotyczyło to nie tylko odwlekania finału jakiejś kompozycji. Trochę to było nużące, no bo ile razy, może nas coś zaskoczyć, zwłaszcza powtarzane tak często. Skojarzyło mi się to z wizualizacją, kiedy ujęcie wybuchu wyważającego drzwi było puszczane w przód i w tył. Wyszedłem na korytarz, gdzie głośność była dla mnie odpowiednia, ale grupka wytrwalszych urządziła sobie niezłą potańcówkę.
Występ Polaków zakończył festiwal. Dla porządku dodam, że wszystkim koncertom towarzyszyły działania vidżejów (najlepiej udało im się oddać ducha muzyki podczas występu Kotry i Zavoloki). W oba dni po południu odbywały się też wykłady. Köner opowiadał o tworzeniu muzyki do niemych filmów, An On Bast o pracy z Abletonem.


Pomysł Unsound on Tour across Borders to cenna inicjatywa, mam nadzieję, że nie skończy się na jednej edycji. Dobrze by było, żeby następnym razem, gdy festiwal zawita do Torunia zjawiło się liczniejsze grono słuchaczy. 

[relacja pierwotnie opublikowana na nowamuzyka.pl]

10/21/2015

Unsound 2012: The End

[tekst pierwotnie ukazał się w magazynie "Fragile", publikuję go tu za zgodą redakcji]

Hasłem przewodnim „The End” Unsound chciał na pewno wprowadzić niepokój, może nawet niepewność. Gdzieś między wierszami czaiła się sugestia, że może to być koniec festiwalu w tej formule. Być może jakieś zmiany i redefinicja założeń przydałyby się tej, mającej już przecież dziesięć lat, inicjatywie. To jednak, jak również, liczne reakcje, a nawet pewne zamieszanie, jakie ta edycja spowodowała w środowisku polskiej krytyki muzycznej, są tematami na osobny artykuł. Tutaj nie zamierzam budować żadnej wielkiej narracji (także dlatego, że nie byłem na całym festiwalu), wolę skupić się na poszczególnych koncertach.

Jednym z wydarzeń, które najbardziej zapadło mi w pamięć był występ brytyjskiego duetu Raime, który grał materiał z albumu mającego się niedługo ukazać nakładem Blackest Ever Black. Był to chyba jeden z najlepiej nagłośnionych koncertów na festiwalu. W zasadzie na granicy przesady, ale dzięki temu dźwięk wypełniał całą przestrzeń Muzeum Inżynierii Miejskiej i niskie częstotliwości niesamowicie oddziaływały. Muzyka Raime, mroczna, powolna, zawiesista, osaczająca, nie jest najłatwiejsza w odbiorze, może więc dobrze, że duet zdecydował się zagrać krótko i pozostawić niedosyt. Utworom towarzyszyły specjalnie przygotowane wizualizacje, które na szczęście nie starały się ich dopowiadać czy ukonkretniać. Innym przedstawicielem B.E.B. był Black Rain, którego koncert w dancingu Feniks nie był zbyt porywający. Ciekawiej zrobiło się gdy na koniec dołączył do niego Kotra, wtedy zbliżyli się do klimatów kojarzących się nieco z Pan Sonic. Przytłaczająca złotem i czerwienią sala Feniksa w ciekawy sposób korespondowała z muzyką Helm, który z kolei był jednym z członków reprezentacji wytwórni PAN Act. Bardzo dobrze wypadł wydający tam NHK'Koyxeи (najnowsze wcielenie Kouheia Matsunagi) ze swoim futurystycznym, czasem aż groteskowo energetycznym brzmieniem. Szczególnie, że zagrał po Bass Clefie – potencjalna obecność tego materiału w katalogu PAN jest dla mnie czymś niezrozumiałym.

Festiwalowi należą się brawa za wyszukiwanie nieoczywistych przestrzeni dla różnych wydarzeń. Choć oczywiście samo miejsce nie jest w stanie uratować słabej muzyki, czego przykładem koncerty Andy’ego Votela i Innercity Ensemble w Kasynie Oficerskim. Odkryciem tej edycji był bez wątpienia Hotel Forum, który niejednej osobie przywoływał na myśl Lśnienie. Odbyły się tam dwie weekendowe imprezy, podczas których na trzech scenach zaprezentowano niezwykle szeroko rozumianą muzykę taneczną, czy też po prostu wykorzystującą bit. Tu premierę miał jedyny z projektów zainicjowanych przez Unsound, który naprawdę mnie interesował – Interplanetary Prophets, czyli współpraca Hieroglyphic Being i Itala. Efektem tego spotkania była muzyka faktycznie rozgrywającą się między różnymi stylistycznymi planetami, bez problemów wypadająca z ich orbit. Całość udowodniła, że rytm nie musi być ograniczeniem, ale inspiracją do nieskrępowanych poszukiwań. O ile przed tym występem nieco obawiałem się, co z niego wyjdzie, to o set Shackletona byłem spokojny. I słusznie, autor jednego z najlepszych tegorocznych albumów konsekwentnie rozwija swój własny kosmos dźwiękowy, przy czym nie przestaje zaskakiwać. Nie zawiedli też Traxman i MikeQ, serwując potężne zastrzyki energii i przynosząc tak potrzebny ożywczy powiew zza Oceanu. Do rozczarowań zaliczyłbym Fatimę Al Qadiri – może spodziewałem się za dużo, oczekiwałem takiego szaleństwa jak u Traxmana. Nguzunguzu też zagrali dość bezbarwnie, choć i tak lepiej niż Oneman, którego selekcja była do bólu przyjemna i pod publiczkę. Nie przekonała mnie też koncertowa wersja projektu Mala In Cuba, czyli spotkania angielskiego producenta dubstepowego i kubańskich instrumentalistów. Te dwie planety pozostały od siebie odległe, w dodatku występ był niezbyt dobrze nagłośniony. W Forum czekały mnie też niespodzianki, jak choćby Metasplice, którego działalność mam zamiar uważnie śledzić, by przekonać się, czy faktycznie jest mroczniejszą alternatywą dla Containera. Zaskoczeniem nie był sam występ Gathaspara, raczej fakt, że jego nieoczywiste dub-techno wciągnęło tyle osób.

Wiele koncertów odbywało się jak zwykle w Muzeum Manggha, na pewno trzeba wspomnieć o występie Fushitsushy, który był wydarzeniem choćby z tego względu, że była to pierwsza wizyta Keiji Haino w naszym kraju. Noise-rock, nieposkromiony wokal, głośność i czas trwania (ostatecznie, jak twierdzą ci, którzy wytrwali, około dwóch godzin) sprawiły, że była to rzecz dla zaprawionych w boju. A we znaki mogły się dać już poprzedzające Japończyków koncerty: Kevina Drumma i Vatican Shadow. Ten pierwszy pokazał, że dużego natężenia dźwięku można używać sensownie, a ten drugi, że niezbyt go to obchodzi. Świetnie wypadła Piętnastka (na żywo duet: Piotr Kurek i Hubert Zemler), która przyćmiła zagranicznych gości grających następnie: nudne i nijakie Ducktails oraz kiczowate Teengirl Fantasy. Wyczekiwałem z nadzieją występu Vessel, którego płyta mocno mnie zaintrygowała, jednak na żywo postawił on na syntetyczną ckliwość, a wątki dubowe, na albumie przepracowane, często przenicowane, tutaj zostały podane na tacy.

11/04/2009

Uff, zdążyłem zamknąć serię wpisów o Warszawskiej Jesieni, dobrze bo niedługo pora roku by się zmieniła. Zostawiłem je ze starymi datami, ale podlinkuję, żeby nie przepadły: o oglądaniu i o czytaniu.

Do spraw przeszłych jeszcze powrócę, ale teraz sprawy bieżące: dziś Audiosfera z różnymi wcieleniami Kevina Martina (tak, to "ten od The Bug").

Właśnie wróciłem z The Sound of Insect: Record of a Mummy. Rzecz wymaga raczej osobnej notki, ale na teraz: polecam bardzo, wizualnie i dźwiękowo wyjątkowy. Autor, Peter Liechti, nakręcił kiedyś dokument o Voice Crack, a tutaj współpracował z połową duetu - Norbertem Möslangiem, który zrobił muzykę (wraz z partnerami z Signal Quintet i Katsurą Yamauchim). (+ wysokiej jakości kadry)

No i proszę, tym sprytnym (linkowym) sposobem zaanonsowałem tutaj serwis Filmaster, w którym się zarejestrowałem, a że pisane tam teksty układają się w rodzaj bloga, to pewnie prędzej czy później rozpocznie mi się kolejny (przed tym nie można uciec...).

Jak już tak filmowo: na festiwalu Kino w pięciu smakach widziałem dwa filmy Pen-eka Ratanaruanga - Nang mai po raz pierwszy i Ruang rak noi nid mahasan po raz drugi. Oba godne polecenia, o obydwu sporo myślałem i czuję, że powinienem też coś napisać. No i bardzo pozytywne wrażenie po spotkaniu poprojekcyjnym z reżyserem w Kinie Pod Baranami. Ale na teraz proponuję (tym, którzy widzieli) przeczytanie komentarza danielahsf, mniej więcej środek tej strony. Choć nie mogę się powstrzymać od wyciągnięcia tego, bo dopiero teraz wychwyciłem nawiązanie do Miike i ten smaczek z jego rolą, heh.

Żeby cofnąć się jeszcze - Unsound, z którego zaliczyłem tylko jeden zestaw koncertowy - bassowe mutacje. Niezawodne dubstepforum opowiem wam, jak słabe było nagłośnienie (wygląda na to, że tylko mi było za głośno), a z niespodziewajek: *propsy* dla mojego brata.
Dobrze, że przyjechałem tam dla Kode 9 i Space Ape'a, bo przynajmniej się nie zawiodłem. Oczywiście 40 minut to trochę krótko, ale nie marudzę. Było coś z albumu, "Time Patrol", rozwinięty tekstowo (np. "do you wanna fuck what I fuck"), poza tym nowinki (chyba też to, co pojawiło się ok. 20 minuty w sesji dla Gillesa Petersona). Kiedyś już chyba stwierdziłem, że robią muzykę, jak nikt inny. Powtarzam, było wielowarstwowo, antyschematycznie, zaskakująco. A patent z ciągłym basem tak niskim by wibrowała podłoga - mistrzowskie. Widać, że dla Kode9 działalność teoretyczna i praktyczna się łączą i wyciągnął wnioski ze swoich dociekań nad dźwiękiem jako bronią.
Pavel Ambiont był monotonny, podczas 2562 zastanawiałem się często, czy to coś z nowej płyty czy A Made Up Sound, chwilami przyjemnie miękko, ale bez porzucania taneczności. Potem Untold, dużo charakterystycznych bębnów uk funky, "Router" Pangea'i, ciut "Anacondy". Chwilami bardzo imprezowo, aż myślałem, że nawet zbyt silnie po bandzie. Zaraz, zaraz...ja - fan Schlachthofbronx - coś takiego rozważałem podczas setu Untolda?! Ha, to zakrawa na hipokryzję. Być może Pole się rozwinął w coś lepszego, ale ta łupanka na początku nie zachęcała do sprawdzenia. Pozostaje zagadką, czy to on grał "Mega Drive Generation" Martyna, bo mógłbym przysiąc, że to nie Ikonika. Na nią nie starczyło sił, a wygląda na to, że było fajnie.

Na junkmedia została opublikowana oryginalna wersja mojego wywiadu z Philipem Jeckiem, który pierwotnie i po polsku w magazynie M|I.
A propos wywiadów z tego periodyku: w końcu ukazał się album, który Tetuzi Akiyama zapowiadał w rozmowie z października 2008 - Semi-Impressionism z Toshimaru Nakamurą, który po raz kolejny serwuje przyjemne historyjki (nie, to nie przenośnia na określenie dźwięków).