Pokazywanie postów oznaczonych etykietą grisey. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą grisey. Pokaż wszystkie posty

9/01/2009

Ostrava Days 2009: Berio, Xenakis, Grisey, Ustwolskaja, Winter, Eckhardt, Epstein, Sarsfield, Imai, Tsurumoto, Sharp

A teraz coś z trochę innej beczki: koncert w kościele. Temat katechezy: głosy i instrumenty. Najwięcej do powiedzenia miał zespół Canticum Ostrava, udzielali się muzycy z Ostravskiej Bandy i inni zaproszeni.
Zanim jednak o muzyce to trochę o tym, co oprócz niej: o publiczności. Oczywiście każdy słuchacz więcej to skarb, cieszymy się bardzo, bla bla bla. Ale może - do cholery - warto przed wybraniem się na koncert poćwiczyć w domu siedzenie na nienajwygodniejszym krześle (bo i takie może się trafić) bez znaczniejszych ruchów przez 10 minut, najlepiej przy nienajłatwiejszych dźwiękach (bo i takie...). Na innych koncertach siedzenia były wygodne, ale tutaj (co było baaardzo złym pomysłem) dano drewniane krzesełka, które robiły sporo hałasu. Okazuje się też - po dwakroć - że Polska nie jest jedynym krajem, gdzie publiczności należy przypomnieć o wyłączeniu telefonów komórkowych i nie robieniu zdjęć podczas cichych utworów/momentów. Także - po trzykroć - byłoby sporo sensu w niewpuszczaniu ludzi podczas utworów, zwłaszcza przez te wielkie drewniane drzwi na zawiasach. No i - po trzykroć plus jeden - gaworzące dzieci nie są najlepszymi słuchaczami, ani kompania w słuchaniu.
To wszystko nie pomagało muzyce, która wymagała skupienia, a koncert jako całość był zbyt długi, utwory nierówne.
Symphony No. 4, Prayer (1985-87) Galiny Ustwolskaj(ej/i ?) było całkiem ciekawe, choć może oparte na zbyt prostej rytmice, a odwoływało się (bez wysilania się) do tradycji prawosławnej.
Jednym z lepszych momentów wieczoru było recitation, code, and (perhaps) round (2009) Michaela Wintera: wokaliści rozstawieni przed, wśród i wokół publiki, chyba prawie wcale nie zdarzyły się momenty, żeby śpiewali wszyscy razem. Najczęściej po dwóch-trzech, pojedyncze wyrazy lub nawet sylaby. Piękny klimat skupienia, ale dodatkowe brawa za przełamanie tego elementem ludycznym - stukaniem w garnki, który pokazał drugie oblicze religijności.
Niezbyt przekonała mnie Sequenza III (1966) Beria wykonana przez Katalinę Károlyi, początek wydał mi się zbyt pospieszny, całość zbyt śliska. Choć może to wynikało z mojego nieskupienia, które wynikało z omawianych na początku niedogodności.
Chwila odpoczynku od głosu: kontrabasista John Eckhardt gra fragmenty ze swojego albumu Xylobiont. Drapieżny początek, niemal zwierzęcy, aż przypominają się bardziej porysowane drony Daniela Menche'a. Trzeba przyznać, że pogłos przestrzeni pomagał tej (zresztą nie tylko) muzyce. Chwilami brzmiało to jak nietypowe zagrania na instrumentach dętych, co przywoływało na myśl ten utwór. Pod koniec trochę drobnych dźwięków, szarpanych, jakby Olaf Rupp. Jakkolwiek bardzo mi się to podobało, to jednak nie do końca trafiony był pomysł grania części z albumu, bo nie uzyskało to jakiejś mocnej formy. Ale oklaski dostał spore, tak że nawet przełamał kamień swojej twarzy i uśmiechnął się.
Ach ci współcześni kompozytorzy, już nie wiedzą, co wymyślać, wszystko już było, a oni muszą jeszcze. Na przykład zatytułują sobie kawałek Solo for Large Ensemble (2008-09). Tak zrobiła Nomi Epstein i wyszła jej muzyka ciemna, odpływająca, gdyby miała coś z pogrzebem w nazwie, to wcale bym się nie zdziwił, bo była chwilami wręcz żałobna. Inna rzecz, nie wiem, czy to wina wykonawców, czy tak było w partyturze, ale chwilami utwór jakby dygotał, był (zbyt?) rozchwiany, uciekał percepcji (choć to zarazem intrygowało).
Na koniec pierwszej części, zupełnie zbędna, biorąc pod uwagę długość całego koncertu, Symphony No. 4 Ustwolskaj(ej/i ?) w instrumentacji Marka Bowden, który pojechał patosem po bandzie, dołożył tuby i puzony do trąbki, a do gongu - bęben.

Zupełnie wyparował mi z pamięci Repeat that, repeat (2009) Donala Sarsfielda. Za to na długo pozostanie À Hélène (1977) Xenakisa, znów zrobiło się greckokatolicko. Muzyka była niezwykła, zachwycająca, ale może wolałbym żeby wykonawcy nieco bardziej dociążyli dźwięki, osadzili je, uczynili masywniejszymi, bo w niektórych fragmentach robiło się zbyt ulotnie.
Zakulisowa informacja: w kompozycji Chikage Imai Vectorial Projection II - turning of the wheel (2007) na klarnet basowy i akordeon na tym pierwszym miał grać Jacques Dubois. Jednak nie sprostał nutkom i musiał zastąpić go Theo Nabicht na kontrabasowym. Wyszło bardzo dobrze, znów pomogła przestrzeń, klarnet wychyla się zza akordeonu, ostrożnie, potem gdy przyszedł czas na bardziej zdecydowane ruchy, to trochę zabrakło odwagi. Akordeon unosi swoim wydechem klarnet, zupełne rozejście gdy ten drugi brumi i warczy, bo pierwszy wyciąga się ku najwyższym tonom. Klimat trochę jak na ...de las piedras.
Znów Nabicht - Anubis / Nout (1983) Grisey'a - czy kompozytor słuchał industrialu? Bo pierwsza część taka maszynowa, serie dźwięków, które nieco jak didgeridoo. W drugiej smugi z pyłu oddechowych szmerów.
Kolejny przedstawiciel Japonii: Hiroki Tsurumoto i light blue (2007), w którym przed delikatnym, prostym fortepianem rozciągał woal chóru. Wyciszająca atmosfera, choć zaledwie migawka. Gdyby trwało tyle co Ajapajapam Rytisa Mažulisa, to byłaby szansa na osiągnięcie lżejszej wersji odlotu, którą ten przynosi.
Z cyklu do trzech razy sztuka: OVOXXOVO (2009) Elliotta Sharpa. Ot, takie nic, ale nie bolało.

8/26/2009

Ostrava Days 2009: Sciarrino, Saunders, Grisey, Nepelski, Buffa, Emfietzis

Najobfitszy (trzy koncerty) dzień festiwalu rozpoczął się od występu słowackiego Quasars Ensemble. Wszystkie koncerty składały się wyłącznie z premier (w większości krajowych) i tak też było ze starszym utworem przywoływanego wczoraj Sciarrino. Quintettino No. 1 (1976) było taką wisienką przed tortem, lekko rozbudowaną miniaturą, która jedynie rozbudziła apetyt. Od czasu jak usłyszałem jego fantastyczne Quaderno di strada (2005), starałem się poznać jak najwięcej jego muzyki i może dlatego niektóre momenty wczoraj wydawały się mi się wręcz znajome (na przykład to narastające pohukiwanie klarnetu).
Następnie Trio of forgotten senses (2007) Polaka Karola Nepelskiego inspirowane muzyką gagaku, w którym autor postawił sobie za cel przywrócenie ignorowanych w kulturze Zachodu zmysłów: węchu, smaku, dotyku. Z początku denerwowały mnie nieco sztywno pointylistyczne perkusyjne dźwięki (wydobywane też z wnętrza fortepianu), jednak z czasem było ich mniej, za to coraz więcej fletu. Który czasami brzmiał a'la kwitnąca wiśnia, ale chwilami też jakby bliskowschodnio. A przez to że niektóre jego dźwięki były nieczyste przywodził na myśl transmisję słuchaną w radyjku tranzystorowym. Nepelski znacznie lepiej poradził sobie z wprowadzeniem natury do kompozycji niż Richard Ayers, gdzieś pod koniec pojawiła się gałązka, która leżała we wnętrzu fortepianu (do grania czy dla ozdoby?). Bardzo intrygujące było zakończenie, gdzie flecistka wyrzuciła ku publiczności garść klonowych nosków. Oczywiście można by zapytać czy kompozytor nie powinien umieć przedstawić tego dźwiękami, ale gest jest zrozumiały jeśli brać pod uwagę zamysł utworu. I wypadł bardzo naturalnie, niewymuszenie.
Na kolejny utwór, Stirrings Still II (2006-08) Rebecci Saunders, czekałem z ciekawością, bo muzyka tej artystki, jaką dotychczas słyszałem, świadczyła o wielkiej wyobraźni i skupieniu w poszukiwaniu piękna w mroku. Tak też było i tym razem a Angielka po raz kolejny inspirowała się Beckettem, od jego tekstu pochodzi też tytuł. Był to na pewno jeden z najmocniejszych fragmentów tego koncertu (obok wieńczącego Grisey'a) i, jak na razie, festiwalu. Przede wszystkim fantastycznie kontrastował drapieżny kontrabas z fletem i filigranowymi dźwiękami z crotales (jak to po polski?). Kontrabas nie był gróźny w typowy sposób, nie było szarpania strun, czy stukania w drewno. Jedna ze strun było mocno poluzowana, przez co przy smyczkowaniu silnie wibrowała, wydając odgłosy nieco helikopterowe albo innego silnika. Crotales dobiegały jakby z innego świata, bo były ustawione daleko od innych instrumentów. Okazało się, że nie tylko one, ale również drugi klarnet, czego wcześniej nie zauważyłem, więc było dla mnie sporym zaskoczeniem, gdy usłyszałem go spływającego z balkonu. Wtedy otworzył się kolejny plan tej kompozycji, co stało się jeszcze raz, bo fortepian pierwszy raz zaznaczył swoją obecność gdzieś w 3/4 utworu.
Może to wynik mojego nastawienia, że po Saunders to już "byle do Grisey'a", ale następne dwa punkty programu nie trafiły do mnie. Nineteen Eighty-Four (2009) Ivana Buffy (szefa Quasarsów) był silnie Bartókowski, w czym nie ma jeszcze nic złego, ale odniosłem wrażenie że siła jakiej autor wymagał od muzyka walącego w bęben była odwrotnie proporcjonalna do siły koncepcji na ten utwór. Były w nim części spokojne i agresywne, ale nie było między nimi spójności, te drugie nie wynikały z tych pierwszych.
Podczas How to...corrupt someone (2008) Gregory'ego Emfietzisa miałem wrażenie jakby kompozytor nagle źle się poczuł w formie, którą sam zbudował. Najpierw było bardziej organicznie, obudowywanie wokół delikatnego szkieletu harfy (trochę glissand), a potem, dość nagle, rozpoczęło się demolowanie, z uderzeniami pięścią w harfę. Może taki był pomysł na ten utwór, jednak nie wypadł on przekonująco, bo niszczenie przebiegło zbyt łatwo.
No i Grisey - pierwsza część Vortex Temporum (1994-96). Polecam komentarz autora. Zespołowi udało się genialnie rozegrać te wszystkie przenikania się rytmów, powroty echem i zawirowania, po tak cudownym początku już do końca byłem zupełnie wciągnięty [dopisek: rozmawiałem z jednym z kompozytorów, który stwierdził, że wykonawcy skopali te rytmy, jeden muzyk pogubił się w nutach - no tak, myślę, że to dobrze pokazuje moją kompetencję co do wypowiadania się o tej muzyce]. Szkoda, że nie usłyszeliśmy całego utworu, a miało by to jeszcze większy sens o tyle, że druga część dedykowana jest Sciarrino.