Pokazywanie postów oznaczonych etykietą 2562. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą 2562. Pokaż wszystkie posty

11/12/2011

pamiętnik koncertowy (wydanie berlińskie)

Raczej skrótowe opisy (tak żeby ocalić od zapomnienia) kilku koncertów z ostatniej wycieczki do Berlina.

W Auslandzie na początek Antez grający metalowymi (głównie) przedmiotami na ustawionym poziomo bębnie basowym. Fajny pomysł z oświetleniem: ciemno, poza małą lampką ustawioną na ziemi pod bębnem i obłożoną czerwoną folią. W ten sposób światło emanowało jakby z bębna, stłumione przez dwie membrany. Ten występ opiera się na bardzo prostym pomyśle, który przy okazji jest skuteczny dźwiękowo. Antez przeciąga przedmioty (m.in. talerze perkusyjne, rury) po membranie chodząc wokół bębna. Ten ruch wyzwala ciągłe, ale zmienne dźwięki. W większości z kategorii "niewiarygodnych", a dokładniej "jak to możliwe, że akustyczne źródła wytwarzają takie brzmienia?". Wielokrotnie stwierdzałem, że gdybym nie widział, jak to się dzieje, to obstawiałbym syntezator analogowy jako wykorzystywany instrument. Do tego dochodzi cała magia alikwotów krążących po pomieszczeniu oraz jakby zbijających się dźwięków o podobnych wysokościach. Nie zaszkodziłoby, gdyby występ był trochę krótszy.
Na zakończenie wieczoru trio Lucio Capece (saksofon, elektronika), Morten Olsen (perkusja) i Valerio Tricoli (revox). Rozmawiałem przed chwilę z Lucio i mówił, że cieszy się mogąc grać z nimi, bo zmuszają go do dotarcia w inne rejony, poza redukcjonistyczne, ciche granie. Było głośno, intensywnie, w zasadzie druga połowa to noise'owa improwizacja. W wyraźnie wybranym (chyba nie ustalonym?) momencie Capece odpalił elektronikę, niskie i mięsiste dźwięki, a przedtem też całkiem głośno grał na saksofonie. Zresztą nie miał wyjścia, jeśli chciał być słyszalny przy pozostałej dwójce. Oprócz całościowo dobrego wrażenia, w pamięci pozostał mi zwłaszcza jeden fragment, z głosem Tricoliego wydobywającym się spod masy dźwięków, brzmiącym złowieszczo (może spowolnionym na magnetofonie?).


Następnego dnia celem było 15-lecie Raster-Noton w Berghain, ale ja przewidująco sprawdziłem inne możliwości, gdyby nas nie wpuścili. Gdy tak się stało, pojechaliśmy do Gretchen, jesteśmy na miejscu ok. 23:30, czyli czas oficjalnego rozpoczęcia, a na bramce mówią nam, że otwierają za 5 minut. Ach, te berlińskie zwyczaje...Z opisu wynikało, że jedna sala będzie przeznaczona na bardziej hiphopowe klimaty i przedstawicieli Brainfeedera. Jednak gdy didżejka puszczała hiphopy (całkiem fajne) w mniejszej sali, Samiyam pojawił się na scenie głównej. Zagrał dość długo (45-60 minut?), ale nie nudził, bo ciągle coś się działo i zmieniało. Konsekwentnie trzymał się swojej formuły miniaturek, maksymalnie 2-3 minutowych szkiców. Przyjemnie patrzyło się na niego pochłoniętego graniem, uradowanego, zagadującego do publiczności.
2562 przez ostatni kwadrans stał za nim czekając na swoją kolej i nawet życzliwie kiwał głową do jego bitów, ale naprawdę to kark mu zaczął pracować, gdy przystąpił do swojego setu. Akurat znów trafiamy z panem Huismansem na siebie w Berlinie i tak jak ostatnim razem (w Horst Krzbrg) bardzo mnie zaskoczył swoim eklektycznym, ale jednak sensownym, didżejowaniem, to tym razem bardzo na jedno kopyto. Kursowałem między dwiema salami, więc może coś mnie ominęło, ale nie sądzę, bo ilekroć wracałem, to były te same regularne rytmy i to samo twarde, aż nieco męczące, brzmienie.
Na drugiej sali w tym czasie Jeremiah Jae, który ciekawie kombinował z hiphopowymi patentami, na początku przez dłuższą chwilę same plamy dźwiękowe, magmowate, ciężkie. To dało znać, że nie tylko o bity tu będzie chodziło. Dałoby się to o wiele bardziej docenić, gdyby nie głupi dźwiękowiec, który co jakiś czas przychodził "podkręcać" brzmienie, co sprowadzało się do zwiększania głośności.
Chociaż Room(s) Machinedruma mi się nie podobało, to chciałem doczekać do jego występu. I słusznie, bo choć byłem już trochę zmęczony (zaczął przed 4), to przekonał mnie do siebie. Nie było tego, co przeszkadzało mi na albumie, czyli tych syntetycznych, gładkich, kosmicznych dźwięków. Albo jeśli były, to usunęły je na dalszy plan bity. Wszystko brzmiało klarownie, przestrzennie, porządnie. Nie wiem, czy grał tylko swoje rzeczy, jeśli te jungle w drugiej połowie występu były jego, to jest to już wszechstronność granicząca z kameleoństwem.

Zestaw nazwisk tego koncertu wyglądał bardzo kusząco, a w dodatku było to niedaleko, tak więc trzeba było skorzystać. Niestety, okazuje się, że powiedzenie "nazwiska nie grają" sprawdza się nie tylko w sporcie. Kompozycja Petera Ablingera trochę została może steatralizowana przez wykonawców, co mogło jej nie wyjść na dobre. Jednak chyba tak do końca poważna w zamiarach nie była, mimo że można by tę estetykę "muzyki ciszy" jakoś wiązać z tym, co robią kompozytorzy z Wandelweisera, to bardziej wyczuwałem chęć przełamania konwencji (moim zdaniem już dawno zdekonstruowanych). Hanna Hartman też mnie trochę zawiodła, bo bardziej znów tu grał pomysł, niż dźwięki. Na potrzeby kompozycji Black na środku sali zostały położone lśniące czarne panele, na których można było siadać, by lepiej odczuć wibracje powodowane przez dźwięki. Tenney i Hayward w normie, każdy można by powiedzieć, w swoim świecie: pierwszy prostych dźwięków, a drugi szmerowych. Marcolli słabiutki i wychodzi na to, że najlepszy był utwór Catherine C. Hennix. Dronowy, wprowadzający w trans, eksplorujący współbrzmienia instrumentów i warstwy elektronicznej.

Może lepiej, gdybym poszedł na późniejszy występ Haywarda, gdzie grał Luciera, ale wtedy, nie mógłbym ponownie odwiedzić Auslandu. A tak z tamtego koncertu dotarliśmy na sam początek wydarzeń w Auslandzie. I to dosłownie - Tisha Mukarji już trwała pochylona nad fortepianem, gdy weszliśmy i rzuciła nam spojrzenie, które miało na celu nas zapewne zamienić w kamień. Na szczęście nie poskutkowało i mogliśmy zająć miejsca pośród publiki. Cieszę się, że nie przegapiłem jej występu, bo był to pierwszy raz, gdy miałem okazję słuchać jej na żywo, a po drugie, okazał się najlepszy tego wieczora. Oczywiście wiadomo, że wielu improwizatorów gra na fortepianie większość dźwięków wydobywając z jego wnętrza, ale chyba jeszcze nigdy nie widziałem takiego ustawienia: Mukarji w ogóle zignorowała klawiaturę, stała z tyłu instrumentu, w tym zagłębieniu, a klapa była zdjęta. Można powiedzieć, że "ustawiła" sobie instrument po swojemu, na nowo, dlatego też nie musiała się z nim siłować, a mogła grać to, co chciała. Była to muzyka bardzo prosta, nawet ładna, spokojna i delikatna. Głównie delikatne pociągnięcia za pojedyncze struny lub uderzenia w śruby włożone między nie. Żadnych drapnięć, zgrzytów i chrobotów, ani innych nieprzyjemności.
Duet Els Vandeweyer i Achima Kaufmanna to bardzo dużo niepotrzebnych dźwięków, choć na pewno sprawnie zagranych. Już po chwili wiedziałem, że nic z tego dla mnie nie będzie, ale Vandeweyer należy do tych muzyków, którzy wpadają w trans już po 30 sekundach grania, co nie zawsze korzystnie wpływa na zdolność słuchania.
Anaïs Tuerlinckx okej, choć biorąc pod uwagę, że były to wcześniej przygotowane formy, to mogłoby się w nich więcej dziać.
Na zakońzenie Tristan Honsinger - niderlandzka szkoła dowcipkującego improvu (por. Hans Bennink, Misha Mengelberg). Trudno mi powiedzieć, czy włączenie się Mukarji, pogorszyło czy poprawiło sytuację.
(Przy okazji, bo przeglądam stronę Auslandu i widzę, że moje zdjęcie cieszy się powodzeniem.)

W niedzielę wybrałem się na koncert z wiarą, że w końcu uda mi się znaleźć miejsce, w którym się odbywa. Podejście to zostało nagrodzona i dzięki pomocy napotkanych osób dowiedziałem się, którędy wchodzi się do West Germany. Tam ponownie Capece (saksofon, klarnet basowy z preparacjami), tym razem trio z Burkhardem Beinsem (perkusjonalia) i Antoine'm Chessexem (saksofon). Dronowo, najpierw saksofony ciągłe dźwięki, a Beins równomiernie stuka w talerz. Gdy sytuacja już się brzmieniowo ustała i można było przyzwyczaić się do granych dźwięków, to było trochę nudno. Brakowało dramaturgii, jeśli chodzi o strukturę tego, choć domyślam się, że trio właśnie tak to sobie obmyśliło. No ale dla mnie w takim razie zbyt mały wachlarz brzmień. Z ciekawych pomysłów, to Beins urządzający wodospad małych kulek (jakieś słodycze?) na membranę bębna i potem uderzeniami podbijający te które zostały, tak że każde głośne uderzenie niosło za sobą wiele cichych.
Potem duet Jochen Arbeit i Schneider TM. Dobrze, że nie wiedziałem, kim jest Arbeit, bo może miałbym jakieś oczekiwania. A tak po prostu zaakceptowałem ten gitarowy noise-dron, choć im dalej, tym bardziej była to chęć dotrwania do końca.

8/12/2010

woof, woof, woofah

Podczas ostatniej wycieczki do Berlina kupiłem czwarty, najnowszy, numer magazynu Woofah. Co przypomniało mi, że już dawno miałem wrzucić kilka rzeczy z numerów poprzednich. Na dobry początek wywiad ze Scubą i jego przewodnik po A Mutual Antipathy oraz fajna, dogłębna recenzja Aerial 2562 - tutaj.
Teraz widzę na stronie czasopisma, że poprzednie numery są już wyprzedane, więc tym bardziej mam powód, żeby wrzucać z nich teksty. Jakieś konkretne życzenia?
Najnowszy numer (który może nie rozejdzie się tak prędko, bo nakład wzrósł do tysiąca egzemplarzy) jest wart uwagi zwłaszcza ze względu na rozmowy z Ronem Vesterem i Tony'm Thorpem oraz recenzje. Nieco zawiódł mnie wywiad z Untoldem - materiał "okładkowy", a taki krótki.

Jeśli ktoś ma pierwszy numer, niech da znać!

3/01/2010

2562 - Unbalance [Tectonic, 2009]

Byłem bardzo ciekaw kolejnego albumu 2562, nie tyle z wiary w zabobony, że to druga płyta (jejku, a może chodzi o trzecią?) jest prawdziwym wyznacznikiem jakości twórcy, testem "ile jest wart". Raczej dlatego, że Aerial niezmiernie mi się podobał i wiedziałem, że mogę się wiele spodziewać po Davie Huismansie. Początkowy problem z Unbalance stanowił fakt, że z muzyki Holendra preferuję tę, podpisywaną przez 2562, podczas gdy tutaj często wkraczamy w rejony, które we władanie objął innym swoim pseudonimem - A Made Up Sound. Dlatego też zabrało mi trochę czasu rozsmakowanie się w nowych utworach. Choć nie była to miłość od pierwszego wejrzenia, to jednak coś powodowało, że stale wracałem do ich odsłuchiwania.

Wiele osób mówiąc o Aerial rozważało, jak bardzo dubstepowy jest ów album. Powodem takiego postrzegania materiału był w dużej mierze wydawca - Tectonic, któremu 2562 powierzył też Unbalance. Jak nigdy nie postrzegałem 2562 z tej perspektywy, a druga płyta tylko potwierdza, że Huismansa można traktować jako kogoś w rodzaju muzycznego kubisty. Nie przedstawia (deformuje) on rzeczywistości, ale za przedmiot swojego dzieła obiera gatunki muzyki tanecznej/opartej na bicie. Na Aerial było to dubtechno i z przymrużeniem oka chciałoby się zaliczyć rzecz do okresu kubizmu analitycznego.

W porównaniu do fazy obecnej, utwory były wsobne, introwertyczne, a cała płyta bardziej jednorodna, zwarta. Może więc Holender wszedł w etap kubizmu syntetycznego? Analogia z malarstwem, gdzie jako tworzywo w obrazach wykorzystywano też gazety, ulotki, przedmioty codziennego użytku, byłaby o tyle kusząca, że w nowych kawałkach 2562 można wyszczególnić rozmaite elementy, niektóre jakby odstają od innych czy też wystają z tła. Natomiast całość jest bardziej zróżnicowana: choć Huismans mebluje większość utworów a'la broken beat i tapetuje w odcieniach przywołujących house, to znajdziemy też dwukrotny ukłon w stronę dubstepu. I choć nie mam zamiaru stemplować tej muzyki słowami wonky czy purple funk, to jednak pomocna w jej słuchaniu wydaje mi się świadomość, że Holender tworzy w tym samym czasie, co dajmy na to Ikonika i Joker.

Podtrzymując uwagę o silnym A Made Up Soundowym charakterze całości, chciałbym zwrócić uwagę na kilka szczegółów, które są wyraźnym podjęciem wątków z Aerial. W "Naricie" Huismans znów sięga po bongosy, które były tak szczęśliwym dodatkiem w "Kameleonie". Drive napędzający "Escape Velocity" przywodzi na myśl "Techno Dread" (choć jednocześnie poniekąd Untolda). I taki szczegół, jak ponowne użycie odgłosów ptaków albo dźwięki, które znakomicie je udają.

2562 umiał idealnie wyważyć nawiązania do przeszłości z odważnymi nowinkami. Zupełnie zaskakuje rozbrajający retro motyw z "Love in Outer Space". Podobnie jak roztrzęsione uderzenia otwierające "Yes/No" (kojarzące się trochę z T++) - tym bardziej ciekawe, że początkowy chłód i nieprzystępność przechodzą wraz z rozrostem tkanki utworu w swoje przeciwieństwo. Słychać w ogóle, że muzyk nabrał rozmachu w aranżowaniu i odwagi budowaniu pokaźniejszych, mniej oczywistych konstrukcji. Tego dowodem jest też świetny utwór tytułowy, który ciągle ewoluuje, zwodzi (przez chwilę nawet mruga do nas na 4/4). Jest on też przykładem na inną tendencję - próby wychodzenia poza "standardowe" 4-5 minut, niestety nie zawsze udane: dobijającemu ośmiu "Superflight" nie starcza sił na utrzymanie uwagi słuchacza. To jednak jedyna wpadka na albumie, który jest dużym, niespodziewanym, a co najważniejsze - udanym krokiem naprzód 2562.

Jeśli pozostaje problem "wot do u call it", to warto pamiętać, że Picasso był najgorętszym przeciwnikiem terminu kubizm, zaprzeczał istnieniu takiego zjawiska. Co nie przeszkadzało mu tworzyć arcydzieł.

[w końcu mogę wrzucić, bo wersja angielska, skrócona na Junkmedia]

11/04/2009

Uff, zdążyłem zamknąć serię wpisów o Warszawskiej Jesieni, dobrze bo niedługo pora roku by się zmieniła. Zostawiłem je ze starymi datami, ale podlinkuję, żeby nie przepadły: o oglądaniu i o czytaniu.

Do spraw przeszłych jeszcze powrócę, ale teraz sprawy bieżące: dziś Audiosfera z różnymi wcieleniami Kevina Martina (tak, to "ten od The Bug").

Właśnie wróciłem z The Sound of Insect: Record of a Mummy. Rzecz wymaga raczej osobnej notki, ale na teraz: polecam bardzo, wizualnie i dźwiękowo wyjątkowy. Autor, Peter Liechti, nakręcił kiedyś dokument o Voice Crack, a tutaj współpracował z połową duetu - Norbertem Möslangiem, który zrobił muzykę (wraz z partnerami z Signal Quintet i Katsurą Yamauchim). (+ wysokiej jakości kadry)

No i proszę, tym sprytnym (linkowym) sposobem zaanonsowałem tutaj serwis Filmaster, w którym się zarejestrowałem, a że pisane tam teksty układają się w rodzaj bloga, to pewnie prędzej czy później rozpocznie mi się kolejny (przed tym nie można uciec...).

Jak już tak filmowo: na festiwalu Kino w pięciu smakach widziałem dwa filmy Pen-eka Ratanaruanga - Nang mai po raz pierwszy i Ruang rak noi nid mahasan po raz drugi. Oba godne polecenia, o obydwu sporo myślałem i czuję, że powinienem też coś napisać. No i bardzo pozytywne wrażenie po spotkaniu poprojekcyjnym z reżyserem w Kinie Pod Baranami. Ale na teraz proponuję (tym, którzy widzieli) przeczytanie komentarza danielahsf, mniej więcej środek tej strony. Choć nie mogę się powstrzymać od wyciągnięcia tego, bo dopiero teraz wychwyciłem nawiązanie do Miike i ten smaczek z jego rolą, heh.

Żeby cofnąć się jeszcze - Unsound, z którego zaliczyłem tylko jeden zestaw koncertowy - bassowe mutacje. Niezawodne dubstepforum opowiem wam, jak słabe było nagłośnienie (wygląda na to, że tylko mi było za głośno), a z niespodziewajek: *propsy* dla mojego brata.
Dobrze, że przyjechałem tam dla Kode 9 i Space Ape'a, bo przynajmniej się nie zawiodłem. Oczywiście 40 minut to trochę krótko, ale nie marudzę. Było coś z albumu, "Time Patrol", rozwinięty tekstowo (np. "do you wanna fuck what I fuck"), poza tym nowinki (chyba też to, co pojawiło się ok. 20 minuty w sesji dla Gillesa Petersona). Kiedyś już chyba stwierdziłem, że robią muzykę, jak nikt inny. Powtarzam, było wielowarstwowo, antyschematycznie, zaskakująco. A patent z ciągłym basem tak niskim by wibrowała podłoga - mistrzowskie. Widać, że dla Kode9 działalność teoretyczna i praktyczna się łączą i wyciągnął wnioski ze swoich dociekań nad dźwiękiem jako bronią.
Pavel Ambiont był monotonny, podczas 2562 zastanawiałem się często, czy to coś z nowej płyty czy A Made Up Sound, chwilami przyjemnie miękko, ale bez porzucania taneczności. Potem Untold, dużo charakterystycznych bębnów uk funky, "Router" Pangea'i, ciut "Anacondy". Chwilami bardzo imprezowo, aż myślałem, że nawet zbyt silnie po bandzie. Zaraz, zaraz...ja - fan Schlachthofbronx - coś takiego rozważałem podczas setu Untolda?! Ha, to zakrawa na hipokryzję. Być może Pole się rozwinął w coś lepszego, ale ta łupanka na początku nie zachęcała do sprawdzenia. Pozostaje zagadką, czy to on grał "Mega Drive Generation" Martyna, bo mógłbym przysiąc, że to nie Ikonika. Na nią nie starczyło sił, a wygląda na to, że było fajnie.

Na junkmedia została opublikowana oryginalna wersja mojego wywiadu z Philipem Jeckiem, który pierwotnie i po polsku w magazynie M|I.
A propos wywiadów z tego periodyku: w końcu ukazał się album, który Tetuzi Akiyama zapowiadał w rozmowie z października 2008 - Semi-Impressionism z Toshimaru Nakamurą, który po raz kolejny serwuje przyjemne historyjki (nie, to nie przenośnia na określenie dźwięków).

5/18/2008

Lost in tłumaczenie

Ostatnio moją ulubioną zabawą jest czytanie stron automatycznie tłumaczonych przez Google. William Burroughs twierdził, że używanie techniki cut-up pozwala dotrzeć do treści ukrytej, która nie zaistnieje, gdy będziemy odczytywać tekst w takiej formie w jakiej go dostaliśmy. Tłumaczenie stron również pozwala dotrzeć do sensów, które wydają się na pierwszy rzut oka nieco niepewne, jednak może to one są właśnie tą prawdą, która na co dzień nam umyka?
Nieco poważniej, choć nie do końca: w naszych multikulturowych czasach kwestia przekładu (szeroko rozumiana) staje się coraz ważniejsza. Zabawne, że wielka firma oferuje nam iluzję porozumienia/zrozumienia, mimo barier językowych (ignorując je? niwelując?). Umożliwia to jedno kliknięcie, obchodzimy się bez tłumacza, czy osoby w ogóle.

Zapewne każdy znajdzie odpowiednią dla siebie stronkę do "deszyfrowania" (jeśli dobrze pójdzie to efektem może być popłakanie się i dławienie ze śmiechu), czemu by nie połączyć przyjemnego z pożytecznym i nie przeczytać tego wywiadu z 2562. Jego pełen album dopiero ma się ukazać, ale wystarczy poszperać na slsk, żeby znaleźć (mi się raczej podoba, choć mam pewne wątpliwości).

Z innej paki, już po Focus: One. Klimek miał kilka momentów dobrych, Christian F. brzdąkał pod publiczkę, David Toop bardzo dobrze, subtelnie, Basinski do mnie niestety nie trafia. Więcej kiedyś na nowejmuzyce.

Dostałem kilka ostatnich płyt z Monotype. Live in Auckland Lópeza to najlepsza rzecz, jaką ostatnio słyszałem. O tym, a także o płycie Alfredo Costa Monteiro też więcej później. Podoba mi się również Hi Brasil is where we are nagrane przez Brasil and The Gallowbrothers Band. Cieszę się, że teksty nie są bardzo wyraźnie podawane (zresztą są też w książeczce), jest klimat trochę miękki, trochę smutny, takie babie lato. Ciekawa jest perkusja (i -nalia), zarówno jej gra (zwłaszcza przedostatni utwór), jak i brzmienie w ogóle. Do atmosfery dokłada się też okładka, trochę parodia etnograficznych rycin (tutaj jako tapeta) i czcionka.

[edit: coś mi się przywidziało - w książeczce jest tekst tylko jednej "piosenki"]