Zamachy w Bostonie a korzenie terroru
6 maja 2013
W ciągu kilku dni po zamachach w Bostonie, na jaw wyszły olbrzymie sprzeczności między oficjalnymi wersjami - podawanymi przez administrację Obamy, FBI i inne agencje rządowe - co do tego, jak doszło do tego ataku terrorystycznego.
Jak w wielu wcześniejszych przypadkach, tak i tu osoba, w której upatruje się głównego organizatora zamachu, była już wcześniej dobrze znana FBI. O tym, że Tamerlan Carnajew, który zginął w ubiegłym tygodniu w strzelaninie z policją, jest podejrzewany przynależność do radykalnych, islamskich ugrupowań zbrojnych w Północnym Kaukazie, agencję informował wywiad rosyjski już w 2011 roku.
Teraz jednak FBI utrzymuje, że sprawę Carnajewa - obywatela Rosji zamieszkałego w Stanach na stałe - badało, jednak nie dowiedziało się o nim nic aż do zamachów z 15-ego kwietnia.
Janet Napolitano, Sekretarz Bezpieczeństwa Krajowego, we wtorek zeznała na Kapitolu, że kiedy Carnajew opuszczał Stany Zjednoczone na sześciomiesięczną podróż na Kaukaz w 2012, zostało to odnotowane przez system monitorowania Departamentu Bezpieczeństwa Krajowego, ale nie zauważono jego powrotu, ponieważ do tego czasu śledztwo w jego sprawie zamknięto.
To, jak ktoś, kogo FBI podejrzewa o przynależność do islamskiej organizacji paramilitarnej i w czyjej sprawie prowadzi dochodzenie, mógł przeprowadzić skuteczny zamach w sercu jednego z amerykańskich miast, zabijając trzy osoby, a raniąc ponad 170, można tłumaczyć na wiele sposobów. Pierwszym wytłumaczeniem, które jest najmniej prawdopodobne i które można z miejsca odrzucić jako kłamstwo i próbę zatuszowania czegoś, jest utrzymywanie przez FBI, że podejrzany po prostu umknął jej uwadze.
Wersji tej zaprzeczyła od razu matka obu braci Carnajewów, mówiąc, że Tamerlan od trzech do pięciu lat był w ciągłym kontakcie z tą agencją i że "sprawdzano go na każdym kroku".
?ródła w rosyjskiej policji także zaprzeczają deklaracjom FBI o nieotrzymaniu z Moskwy akt starszego z braci Carnajewów.
W tle wyrazów uwielbienia i gratulacji dla tych agencji policyjnych, które wprowadziło w piątek w Bostonie stan oblężenia w celu złapania 19-letnie brata Tamerlana, Dżochara, słychać ciche bębnienie krytyki, że FBI wykazało się jednak "niesprawnością wywiadowczą". We wtorek miały miejsce przesłuchania w sprawie śledztw FBI z 2011, dotyczących Carnajewa starszego - w obu komisjach (senackiej i Izby Reprezentantów) ds. wywiadu Kongresu USA.
Po tych przesłuchaniach nie należy się jednak spodziewać niczego poza wyciszaniem sprawy. Wystarczy tylko wspomnieć, że dyrektorem FBI jest Robert Mueller - ten sam, który piastował ten urząd w dniu 11. września 2001 roku. Wydawałoby się, że zamachy z 9/11 były największą porażką wywiadowczą w dziejach Stanów Zjednoczonych, a jednak ani one same, ani przesłuchania kongresowe, które po nich nastąpiły, nie doprowadziły do usunięcia z urzędu ani ww. Muellera, ani żadnego wysokiego rangą przestawiciela amerykańskiego wywiadu, armii, czy innej instytucji rządowej. Zarzut "niepołączenia kropek" okazał się nie dość ważki.
Pewna część terrorystów, którzy uczestniczyli w zamachach 9/11, znajdowała się wcześniej pod nadzorem FBI lub CIA. CIA było świadome, że dwóch przyszłych porywaczy wjechało na terytorium USA, ale z rozmysłem zataiła tę informację przed innymi agencjami rządowymi. Z wewnątrz FBI odzywały się żądania, aby śledzić obywateli Arabii Saudyjskiej i innych państw arabskich, uczących się w amerykańskich szkołach lotniczych, a podejrzewanych o aktywność terrorystyczną, jednak żądania te okazały się nieskuteczne.
Nikt z prowadzących oficjalne dochodzenia w sprawie zamachów 9/11 nie był zainteresowany zbyt dogłębnym drążeniem tych aspektów sprawy z obawy przed tym, co mogliby ewentualnie ujawnić.
Praktycznie każdy przypadek terroryzmu w Stanach Zjednoczonych po 9/11 nosi na sobie odciski palców FBI i zamachy w Bostonie nie są wyjątkiem od tej reguły. Ta federalna agencja policyjna od lat angażuje się w niekończące się operacje usidlające, używa dobrze płatnych informatorów celem zarzucania przynęty w meczetach i środowiskach imigracyjnych i wikła niewinnych dotąd ludzi w spiski, które nie zaistniałyby bez wsparcia i inspiracji, jakich sama dostarcza.
Tamerlan Carnajew był dla FBI idealnym kandydatem do takiej prowokacji; nawet z własnego meczetu został przecież wyrzucony za nawoływanie do przemocy. Mimo to jednak jego sprawę zarzucono - rzekomo z braku dowodów. W świetle faktów to uzasadnienie nie jest wiarygodne.
W świetle tego wszystkiego publikacja przez FBI fotografii braci Carnajewów z apelem do opinii publicznej o "wskazówki" ewidentnie została obliczona na wyciszenie sprawy. Funkcjonariusze FBI to nie gliniarze z Keystone i o ile mogli nie znać wcześniej szczegółów planów Carnajewów, to wiedzieli dokładnie kim są w chwili, kiedy zobaczyli ich na nagraniach z kamer.
W kręgach rządowych unosi się gęsta atmosfera nerwowości. Nawet przed rozpoczęciem faktycznego dochodzenia rozpuszczono wieści, że obaj bracia działali bez wsparcia z zewnątrz. W działaniach administracji Obamy widoczne jest zgranie wysiłków indywidualnych w celu minimalizacji szkód, które mogłyby wyniknąć z ewentualnych, nowych rewelacji.
Istnieje wiele możliwych wyjaśnień dla tego, co działo się po tym, jak z FBI skontaktowały się ośrodki w Moskwie. Jednym jest to, że Tamerlan Carnajew otrzymał pozwolenie na wyjazd, ponieważ był postrzegany jako karta atutowa w gromadzeniu informacji o ugrupowaniach islamistycznych lub w tajnym wspieraniu przez USA ruchów separatystycznych w południowej Rosji. Niektóre źródła sugerują, że zwrócił się on przeciwko swoim amerykańskim mocodawcom - a takie przypadki zdarzają się przecież nierzadko, jak np. zastrzelenie w Afganistanie pięciu elitarnych agentów CIA przez jordańskiego lekarza, który został tam wysłany celem infiltracji Al Kaidy.
Jedno jest pewne: terroryzm jest niezmiennie związany z kryminalnym charakterem polityki zagranicznej Waszyngtonu - polityki, która ma formę niekończącego się ciągu lekkomyślnych, rabunkowych i brutalnych interwencji na całym świecie.
Same ataki z 11 wrześnie sięgają korzeniami do decyzji administracji Cartera z końca lat 1970-tych o podsycaniu islamskich ruchów powstańczych w Afganistanie celem obalenia rządu wspieranego przez Związek Radziecki i do następującej po tym radykalnej zmiany stanowiska wobec mudżahedinów, których wcześniej wychwalano jako "bojowników o wolność".
Oto historia powtórzyła się w postaci skomplikowanych i długoterminowych związków imperializmu amerykańskieg z Al Kaidą. Zarówno w Libii, jak i obecnie Syrii, zbrojną ręką Waszyngtonu w obalaniu świeckich rządów arabskich były siły związane z tą ostatnią organizacją.
W Libii, już po obaleniu i zamordowaniu Kadafiego, Stany Zjednoczone podjęły starania o pozbawienie tych sił wpływu na dalszy przebieg wypadków. Skończyło się to krwawym zamachem na konsulat amerykański w Bengazi 11 września ubiegłego roku, w którym zginął ambasador i trzech innych obywateli USA. Trwają przygotowania do czegoś podobnego w Syrii, gdzie Ameryka usiłuje skleić koalicję "umiarkowanych" w celu marginalizacji islamistów z Al Nusra, którzy - jak dotąd - ponieśli główny ciężar walk z wojskami rządowymi. Wszystkie te działania kończą się rozrzuceniem kolejnych nasion terroryzmu.
Straszną cenę krwi i zniszczenia, jakie pozostawiają za sobą te operacje USA, płacą niewinni przechodnie w Damaszku, Kabulu, Bagdadzie i Bostonie.
Bill Van Auken
Follow the WSWS