Gabriel Pombo da Silva – „Wspomnienia anarchisty”

Wstęp do francuskiej edycji „Huye, Hombre, Huye” – Xosé Tarrío Gonzáleza

Lubię zasiąść przed maszyną do pisania zaraz po przebudzeniu, gdy nie wiem jeszcze kim jestem, skąd pochodzę i dokąd zmierzam. Z głową w chmurach, zamroczony i nieogarnięty, poza Czasoprzestrzenią i Dialektyką. Gdy piszę, stopniowo „powraca” moje własne ja (czymkolwiek ono jest). Otwieram okno w celi, biorę głęboki wdech zimnego porannego powietrza i czuję jak wypełnia moje płuca. Robię kawę, której aromat mnie odpręża przypominając o „innych czasach” – moim dzieciństwie – i o mojej matce.

Moja matka codziennie wstawała o piątej rano do pracy. Stawiała kawiarkę na kuchence i w ciągu kilku minut znany aromat, który zawsze oddziaływał na moje zmysły, unosił się w powietrzu. Gdy byłem mały, byłem przekonany, że jednym z powodów, dla których moja matka była taka „ciemna”, była pita przez nią kawa. Któż wie, dlaczego tak myślałem? Dzieci miewają dziwne pomysły.

W weekendy, gdy nie miałem lekcji, zwykłem chodzić z moją matką do pracy. Lubiłem jej pomagać. Moja mama była (i nadal jest) „pracownikiem sprzątającym” i musiała sprzątać innym ludziom sklepy i biura aby zarobić na utrzymanie. Zawsze była dumna ze swojej pracy. A może była to jedynie duma z posiadania pracy. Trudno powiedzieć. Mój ojciec (już nieżyjący) był budowlańcem. Budował innym ludziom domy, podczas gdy sami wynajmowaliśmy okropną norę. On także był dumny ze swojej pracy. A może także była to jedynie duma z posiadania pracy. Trudno powiedzieć.

Już jako dziecko zacząłem coraz mocniej odczuwać wrogość wobec tego, co nazywa się teraz „pracą najemną”, a kiedyś mówiło się na to po prostu „praca”. Codzienność uczyła mnie w jakiś sposób, że ci, którzy nic nie mają, są zmuszani do sprzedawania swojego czasu i energii tym, którzy mają wszystko. Gdy pytałem moich rodziców, dlaczego jedni są biedni a drudzy bogaci, mówili, że tak jest od zawsze. Zawsze szokowała mnie „mentalność” moich rodziców: żebracy są żebrakami, bo są leniwi, dziwki są dziwkami, bo są zdemoralizowane, złodzieje są złodziejami, bo są źli. Mamy pracować, podporządkować się, być uczciwymi, „dobrymi chrześcijanami” i zawsze ochoczo cierpieć i nadstawiać drugi policzek. Kiedyś, w „życiu pozagrobowym”, zostaniemy nagrodzeni.

Gdy byłem dzieckiem, wstydziłem się mówić, że moja matka jest „pracownikiem sprzątającym”. Teraz wstydzę się tego, że wstydziłem się mojej matki, wstydziłem się bycia biednym (a raczej bycia „proletariuszem”, bowiem nigdy nie musieliśmy iść na żebry) – tak jakby bycie biednym, pochodzącym z robotniczej rodziny, było „grzechem” lub czymś, co się wybiera. Nie, nie mogłem się dostosować do tego „porządku rzeczy”, nie chciałem zaakceptować takiego porządku. Nie chciałem być dumnym robotnikiem, który pracuje dla „innych” i sprzedaje swój czas, swoją siłę, całą swą energię, a czasem także swoją Duszę, za pieniądze…

Więzienie nie było dla mnie czymś odległym lub tajemniczym. Połowa ludzi z mojego sąsiedztwa siedziała w przeszłości i nadal tam była. Wczesnym rankiem, w dni (więziennych) odwiedzin, obserwowałem matki, siostry i żony (dlaczego zawsze jest tak, że to kobiety rok w rok, bezwarunkowo jeździły do więzienia, podczas gdy to „mężczyźni” rozpływali się w powietrzu?) wyruszały z małymi, wypełnionymi jedzeniem i ubraniami, plastikowymi torbami na autobus, który wyrzuci je w pobliżu więzienia. Odjeżdżały z czystymi ubraniami i jedzeniem, które często kupowały „na kredyt”, bo w tych czasach pieniądze i dobrze płatna praca były mało osiągalne dla ludzi w moim sąsiedztwie. Właśnie dlatego tak wielu ludzi jest w więzieniu. Nie ma to nic wspólnego z byciem „leniwym”, „zdemoralizowanym” czy „złym”. Nie każdy chce dołączyć do diaspory imigrantów (tak jak moi rodzice) czy emigrować, więc zamiast zaakceptować wyzysk „pracy najemnej” czy dyktaturę postfrankistowskiego rynku, zdecydowali się „kraść” lub „podnieść broń” przeciw temu całemu porządkowi rzeczy. Kobiety, które kupowały „na kredyt” i maszerowały w stronę więzienia z tymi małym plastikowymi torbami niczym cicha armia, często same wyrzekały się jedzenia, by ich synowi, bracia i mężowie nie zostali bez swoich paczuszek z jedzeniem i czystymi ubraniami, były ucieleśnieniem miłości i solidarności. Czułem do nich ogromną miłość i szacunek.

Jedna z tych kobiet (była zarówno matką, jak i córką) nazywała się, lub raczej my ją nazwaliśmy, Doña Cristina. Była małą pomarszczoną panią o miłym i radosnym usposobieniu, jednak tak drobną, że owe plastikowe torby niemalże dotykały ziemi, a każdy jej krok wydawał się nadludzkim wysiłkiem. Nieraz pomagałem jej zanieść te torby na przystanek. Syn Doñi Cristiny siedział 12 lat w więzieniu. Ukradł kilka samochodów (za czasów Franco), które potem sprzedawał na szrot i warsztatom, aby zarobić. Był jednym z tych (tysięcy) więźniów, którzy nie skorzystali na „politycznej amnestii” końca lat siedemdziesiątych. Był także jednym z rebeliantów, który zorganizował Komitet Walczących Więźniów (COPEL, wówczas podupadający) i nikt nie chciał się z nimi zadawać. Jeśli moją rodzinę można nazwać biedną, rodzina Doñi Cristiny żyła w skrajnej nędzy. Nieludzkie warunki, w których żyła ta kobieta (razem z córką i dziećmi swoich dzieci, lecz bez „męża” czy jakiegokolwiek materialnego wsparcia) tak bardzo mnie wkurzały, że zdecydowałem się jej pomóc…

To było lato 1982 roku.

Jak każdego ranka, chmara ludzi zalewała ulice. Rozchodzili się na wszystkie strony jak małe mrówki robotnice – maleńkie rzędy i grupy mężczyzn, kobiet oraz dzieci w drodze do szkoły i pracy. Dzięki ich ubraniom łatwo było rozpoznać jakie były ich zawody, wykształcenie, a nawet do jakiej „klasy społecznej” należeli. Niewielu ludzi jeździło do pracy samochodami. Większość używała komunikacji miejskiej lub wstawała nieco wcześniej i chodziła pieszo.

Siedziałem za kółkiem Seata 131, którego ukradłem zeszłej nocy w innej części miasta. Twarze moich przyjaciół wyrażały napięcie, gdy obserwowali każdy ruch na ulicach przyległych do Banku – każdy samochód, każdą osobę, wszystko. Patrzyłem jak sprzątaczka wchodziła do banku o tej wczesnej godzinie: chustka zakrywała jej włosy, żółte gumowe rękawiczki, małe plastikowe wiaderko, w którym prawdopodobnie znajdowały się środki czyszczące. Przypomniało mi to o matce, która robiła dokładnie to samo, co ta kobieta, ale w innym kraju 2500 kilometrów stąd. Toni klepnął mnie w ramię i powiedział, bym ruszył. Tutaj, z autem zaparkowanym dokładnie przed bankiem, za bardzo zwracaliśmy na siebie uwagę. Toni był znany jako „Lewak”. Lata później znaleziono go martwego wraz z jego dziewczyną Margot. Oboje zostali zabici przez strzał w głowę. Chodziły słuchy, że to robota policyjnego Wydziału ds. Kradzieży w Vigo. Toni był ode mnie o 15 lat starszy, więc musiał mieć wtedy około 30 lat. Dopiero co wyszedł z więzienia i należał do grupy odpowiedzialnej za wspieranie i rozpowszechnianie walki więźniów. Zawsze lubiłem jego sposób bycia. Niewiele mówił, ale gdy już coś powiedział, był zwykle bardzo konkretny. Moure (który lata później popełnił samobójstwo) siedział obok mnie na miejscu pasażera. Mrugnął do mnie uśmiechając się podczas oczyszczania broni, którą trzymał na kolanach, z oliwy. Moure także należał do więziennej grupy solidarnościowe. Podobnie jak Toni, on także był ode mnie starszy i siedział w więzieniu.

Pojechaliśmy na peryferia miasta, bo tam raczej policja nie bywała. W końcu biedni nie potrzebowali być „chronieni” przed własną nędzą. Pieniądze były na mieście, w Bankach. Jak tylko znaleźliśmy się na prowincji, wyszliśmy z samochodu aby rozprostować nogi. Spędziliśmy całą noc jeżdżąc samochodem toteż byliśmy zmęczeni i potrzebowaliśmy snu. Toni podniósł z ziemi gałązkę. Zaczął szkicować na ziemi pozycje, które zajmiemy i kroki, jakie podejmiemy podczas napadu. Omówiliśmy także drogi, którymi uciekniemy po napadzie. Podczas tej pierwszej akcji miałem pozostać w aucie i „kryć nasz odwrót”, na wypadek gdyby pojawiły się psy. Z okazji mojego zadania, Moure dał mi wielostrzałowy karabin Winchester, który bardzo mi przypominał broń, którą nosili „kowboje” w hollywoodzkich filmach. Gdy wszystko zostało już ustalone, wróciliśmy do samochodu i ruszyliśmy w stronę naszego celu. Każdy z nas był pogrążony we własnych myślach. W takich chwilach nie ma nic do powiedzenia. Wszystko zostało już powiedziane. Pozastaje tylko cisza, całkowita koncentracja i nieopisane napięcie.

Dojechaliśmy. Gdy znaleźliśmy się kilka metrów od Banku, Toni kazał mi zatrzymać samochód, ale zanim jeszcze pojazd stanął, ten wyskoczył z niego jak z procy. Z kominiarką zakrywającą jego twarz i pistoletem w lewej dłoni, wykrzyknął: „No, dalej, biegiem, biegiem!”. Moure pobiegł w kilka kroków za nim, również zamaskowany i uzbrojony w rewolwer. Widziałem jak zniknęli za drzwiami Banku. Kilku przechodniów zatrzymało się oszołomionych całą tą sytuacją. Gapili się na Bank, a potem spojrzeli w moim kierunku. Nie wiedziałem, co dokładnie miałbym zrobić z tymi „widzami”, jednak dla uspokojenia własnych nerwów postanowiłem wyjść z samochodu i coś zrobić. Chwyciłem broń i podszedłem w ich kierunku mówiąc coś w stylu „Odsuńcie się, dupki! Zmywajcie się stąd, zanim zacznę strzelać!”.

Nie miałem na sobie kominiarki, a jedyną rzeczą, która częściowo zakrywała moją twarz była para okularów przeciwsłonecznych. Na szczęście nie było potrzeby powtarzania moich gróźb. Widzowie opuścili scenę. Pozostałem przy samochodzie, by obserwować Bank z karabinem wycelowanym w ulicę, na wypadek gdyby pojawiły się psy. Moje serce biło jak oszalałe. Sięgnąłem po mój inhalator, ale przypomniałem sobie, że zostawiłem go w domu. Pociły mi się dłonie. Każda minuta wydłużała się w nieskończoność. Gdyby pojawiły się psy, byłem gotów strzelać. Na to się zgodziliśmy. Powiedziałem sobie, że następnym razem nie zostanę w samochodzie. Lepiej było być w Banku. W końcu ujrzałem moich przyjaciół wychodzących z Banku i biegnących w stronę samochodu. Wskoczyłem do niego, rzuciłem karabin na tylne siedzenie i jak tylko znaleźli się w środku, ruszyłem.

Nagromadzone podczas napadu napięcie i energia opadły w samochodzie. Moi przyjaciele uśmiechali się, ja także. Żartowali z tego, jak wyglądałem z karabinem i okularami przeciwsłonecznymi. Mknęliśmy wcześniej zaplanowaną trasą i wyrzuciłem ich w miejscu, które uprzednio wybraliśmy, gdzie ukryli się wraz z bronią i pieniędzmi. Musiałem pozbyć się samochodu z dala od naszej „bazy”, a zwykle podpalałem używane przez nas auta. Kilka dni później Doña Cristina znalazła pod drzwiami torbę wypełnioną 150 000 peset. W całym sąsiedztwie pojawiło się czerwone graffiti: Całkowita amnestia! Wszyscy więźniowie na ulice!

Lewicowcy w okolicy mówili o „więźniach politycznych”, ale ludzie nie rozumieli ich. Przecież „więźniowie polityczni” zostali już wypuszczeni dzięki dwóm częściowym amnestiom. Mówili o „solidarności”, o „wolności”, ale tylko dla więźniów należących do ich organizacji. A co z więźniami z okolicy? Nie uczęszczałem na „polityczne” spotkania. Miałem 15 lat i nie rozumiałem, o czym ci ludzie mówili. I też zawsze mówili ci sami ludzie. Mówili jak „telewizyjne osobistości”.

Ścisnąłem moich przyjaciół na pożegnanie. Szli na spotkanie. Planowałem obrabować magazyn żywności w Revilli i rozdać zdobyte w ten sposób jedzenie w okolicy. Udało mi się przeprowadzić tę akcję z sukcesem.

„Zadzwoń do mnie jak będziesz planował kolejną akcję. Ale nie interesuje mnie polityka.”

W przeciągu dwóch lat, udało nam się wywłaszczyć ponad 20 odziałów banków i tuzin stacji benzynowych, poza tym przeprowadziliśmy inne akcje tego typu…. Od tych wydarzeń, tych czasów, tych „przemówień”, minęło już prawie 30 lat, jednak zróżnicowanie wśród więźniów wciąż wydaje się być „aktualne”. Uznanie jedynie więźniów posiadających świadomość polityczną za wartych naszej „solidarności” jest absurdalne. Jakby los syna Doña Cristiny nie był również rezultatem wzgardzenia przez system. Jakby „lumpenproletariat” nie potrafił wyciągnąć wniosków z własnych doświadczeń i sytuacji życiowej. Jakby ich brak „edukacji” czy „kultury”, pieniędzy czy wsparcia, nie był sam w sobie karą i ostracyzmem społecznym.

W więzieniu różnice te nie mają znaczenia, bowiem struktura więzienia nie „segreguje” więźniów według ich „politycznych przekonań”. Jest zupełnie na odwrót. Organizacja czasu, architektura przestrzeni, „zatrudnienie”, warunki życia, postawy, cechy jednostkowe, wszystko zostaje tu sztucznie przycięte i splecione z narzuconym rytmem „codziennego działania”, produkującym relacje władzy i przymusu – innymi słowy alienację, pogardę, etc.

Jedynym mechanizmem obronnym (a jeszcze lepiej, samooobronnym) przełamującym ten fałszywy podział, to szufladkowanie (na politycznych i niepolitycznych – przyp.tłum.), wewnątrz murów oraz poza nimi (System działa tak samo po obu ich stronach), stanowi nieformalna organizacja oparta nie tylko na działaniu, ale również na „dystrybucji zadań”, zmierzających równocześnie ku dwóch celom: ku „życiu swoim życiem tu i teraz”, a także ku „ambitniejszym” celom, przekraczającym naszą własną „jednostkowość”, bez popadania w dehumanizację czy alienację w imię jakichś hipotetycznej „społeczności” czy „komunizmu”.

Chcemy, a przynajmniej ja chcę, aby relacje władzy oparte na przymusie zniknęły. Pragnę życia i działania wg zasad naszego serca, widzieć „innych” nie jako „obiekty” i/lub „przedmioty”, lecz jako indywidualne jednostki. Wolność nie oznacza „wyobcowania”. Jej sens polega na pojmowaniu naszych wspólnych „interesów” oraz tożsamości pragnień życia wolnego od przymusów, na organizowaniu się, działaniu i myśleniu w ramach pewnego porozumienia, bez „poświęcania” kogokolwiek na ołtarzu przedstawicielstwa, partycypacji, bez zrzucania na kogoś brudnej roboty, zmuszania do zaangażowania czy przyjęcia „odpowiedzialności” etc.

Żadna organizacja nie ma pierwszeństwa nad moim indywidualnym wyzwoleniem i nie chcę uczestniczyć w rewolucji, która nie pozwala mi tańczyć.

Tłumaczenie: Endi

Źródło: raf.espiv.net

* – tytuł dodany przez redakcję raf.espiv.net. Angielskie fragmenty „Huye, Hombre, Huye” przeczytasz TU

Dyskusja